Zima zamiast złotej jesieni.
To miał być piękny, kolorowy, jesienny wyjazd. Niestety wolny termin wypadł dopiero pod koniec października a na dodatek przyroda pośpieszyła się w tym roku. Pośpieszyła a może nawet wykonała efektowny falstart – czas pokaże.
Pięć dni wolnego. Plan: Góry Izerskie i Karkonosze. Jechać trzeba, następna okazja być może dopiero w przyszłym roku. Taka praca…
Przyjeżdżam do Szklarskiej Poręby w sobotę koło południa. Na pierwszy rzut Góry Izerskie. Wchodzę na Wysokie Skałki a potem koło kopalni kwarcu, przez Rozdroże pod Cichą Równią do Orla. Od samego początku mgła i padający mokrawy śnieg. Dochodzę do schroniska i cieszę się, że w nim sucho i ciepło.
Chciałem spędzić jeszcze jeden dzień w Izerskich, ale mglista pogoda i zupełny brak widoków skłonił mnie do skierowania się na wschód ku Karkonoszom. W swej głupocie miałem nadzieję, że szczyty karkonoskie będą już ponad chmurami. Z Orla przeszedłem przez Przełęcz Szklarską i rozpocząłem podchodzenie na Szrenicę. Mgła gęstniała, szlak coraz to bardziej nikł w zasypanym śniegiem lesie. Pod samą Halą Szrenicką mignęło słoneczko. Tak na chwilkę, chyba po to by upewnić mnie, że teraz to będzie tylko lepiej.
A było tylko gorzej. Poniedziałkowy poranek na Szrenicy był nawet całkiem ładny. Udaje mi się zrobić kilka zdjęć skałek, kilka dalszych widoczków. Jak się okazało ostatnich na tym wyjeździe. Za Twarożnikiem zrobiło się iście arktycznie. Wiatr zrobił się huraganowy a mgła (czy też chmury) zrobiła się gęsta. Widoczność spadła do dwóch tyczek naprzód. Wieżę telewizyjną nad Śnieżnymi Kotłami dojrzałem z 15 metrów. Czeskie Kamienie i Śląskie Kamienie to ostatnie fotki tego dnia.
Miałem zamiar nocować w Odrodzeniu, ale akurat zmieniał się najemca i dotychczasowy wywoził wszystko, co mógł, łącznie z łóżkami. Z łaski dostałem wrzątek. Daję z buta i zielonym trawersem “nad reglami” docieram, już po ciemku, do Samotni.
Trzeba wejść na Śnieżkę. Wejście robię na lekko, najłatwiejszą chyba drogą, jaką można sobie wyobrazić. Z Samotni niebieskim koło Strzechy Akademickiej i dalej w górę drogą. Mgła jeszcze gęstsza niż dnia poprzedniego. Strzechę Akademicką jakoś dostrzegam – szlak wszak przechodzi po pomoście przed schroniskiem. Ze Śląskim Domem jest już gorzej. Na grzbiecie wiatr przewraca z nóg. Śląski Dom zauważam właściwie przypadkowo: pewnym momencie wiatr słabnie i od strony północnej robi się jakoś tak pomarańczowo. Okazuje się, że to spory wszak budynek zatrzymuje na sobie wiatr.
Wchodzę na Śnieżkę Droga Jubileuszową – w normalnych warunkach to wariant chyba najmniej ambitny. Tym razem nawet to jest wyzwaniem, chwilami wiatr zatrzymuje mnie i nie pozwala iść dalej. Na szczycie chowam się w przedsionku kaplicy, chwilami nie widać z tej odległości budynku obserwatorium a ile to jest metrów? Może kilkanaście? Jestem cały oblepiony lodem, na kijkach trekingowych mam warstwę lodu o grubości 2 mm. Schodzę do Samotni tą sama drogą, mgła gęstnieje jeszcze bardziej.
Ostatni dzień i tym razem odwilż. Ale mgła trzyma się mocno. Udaje mi się w końcu zobaczyć kawałek Małego Stawu. Wszystko topnieje w oczach, cała okolica pełna jest szumu spadających z drzew kawałów lodu. Lód ten przez kilka ostatnich dni osadził na gałęziach wilgotny wiatr, teraz to wszystko spada wielkimi kawałkami. Schodzę do Wangu. Na dole prawie nie ma śladu zimy.
I cóż ja mogę powiedzieć, jak podsumować ten wyjazd? Chyba tylko tak: byłem w Karkonoszach, niemały kawałek tych gór przeszedłem, ale ich… nie widziałem!